Najnowsze wpisy, strona 2


Poradnia Małżeńska
07 stycznia 2008, 11:20
8. Poradnia małżeńska   

            Weranda straszyła zimnem, gdy patrzyliśmy na nią z odległości nie dużej. On powoli kończył, z ostatni zachodem słońca, wstał i powiedział.

-         Nie mogę wyprodukować materiałów z tkanin marsjańskich

Według nas i chyba także i niego, nic nie dało się zrobić.

-         Tak łatwo mogłoby być nam pierwszym w historii. Krzyknął posiwiały mężczyzna w głębi sali.

Pozostało dwie minuty do zakończenia spotkania, wszyscy powoli tracili cierpliwość. Gdy napięcie osiągnęło stadium perfekcji, rzuciliśmy się do głównych drzwi jak wygłodniałe lwy.

Lecz one stawiły opór, każdy próbował szarpać za klamkę, kopać w futrynę. Niektórzy zaczęli upuszczać pianę z ust i wydzierać się, bardzo nie stosownie. Drzwi okazały się nie zdobycia, a do tego nabijały się z nas, jak to wielu twierdziło. Odszedłem od nich i stanąłem na środku sali, zamyśliłem się, to niemożliwie czasochłonne zajęcie. Po chwili horda ich ruszyła w moim kierunku, krzycząc, że to wszystko przez moje niczym nie uzasadnione argumenty. Według prawa fizycznego wygłodniałe lwy miały przewagę. Lecz gdy tylko pewna zdradliwa  pani próbowała swego szczęścia, rzucając we mnie nożem kuchennym. Zmieniłem światopogląd ery astronomicznej i rzeczy przyziemnych. Okultyzm wzrósł w moim duchu i poczułem się nie zwyciężony. Nadąłem się jak mogłem najbardziej. Wypełniony po brzegi brwi niewidzialnym helem, uniosłem się pod sufit. Widzowie westchnęli z wrażenia, i podziwiali moją percepcje walki. Moja euforią nie trwała długo.

-         Ucieka ! szczur ucieka. Wskazał drewnianym krzesłem recydywista.

Po chwili wszyscy wołali

-         Szczur ucieka, łapać szczura, na żyrandol z nim !

Musiałem schować się do ciemnego kąta w prawym rogu sufitu i przygotować się na strzały armatnie. Po słowie  pal ! posypały się w moją stronę: butelki, krzesła, papierowe samoloty, gumy do żucia, skarpetki i szminki. Widząc, że jestem tym nie wzruszony, zaniechano ostrzału. Czekaliśmy nie wiadomo na co.  Znów próbowano otworzyć główne drzwi, kolejna próba skończyła się złamaniem małego palca u jednego z żołnierzy buntu. Po nocy spędzonej pod sufitem bez jedzenia i bez wody, byłem wyczerpany. Około godziny  siódmej rano, rozpocząłem  penetracje kieszeni w spodniach. Ku mojemu zdumieniu znalazłem klucz do drzwi wyjściowych. Na mojej twarzy krople potu drażniły skórę, odczułem małe radości i chwilowe przygnębienie. Teraz byłem panem sytuacji, mam władze, czas rządzić, niech powstanie król urobiony z helu. Moje podnieceni obudziło śpiącą gromadę wyczerpanych ludzi. Krzyczałem szaleńczo, mając przy tym dość obfity ślinotok.

-         Mam klucz, mam wolność w kieszeni, mam władzę, jestem powiernikiem metalowego klucza do świata zewnętrznego.

W ich oczach wybuchła ogromna nienawiść do całej mej osoby. I w pewnym momencie wszyscy stracili ducha psychiki. Z góry patrzyłem, mrugając powiekami, na tłum szaleńców, głupców, aczkolwiek bardzo zniszczonych ludzi. Jedni biegając w kółko, wymachiwali rękami, drudzy wyli przeraźliwie. Niektórzy uderzali głową o podłogę. To było straszne i szczerze współczułem wszystkim uczestnikom tej mało śmiesznej historii. Upuściłem z siebie niewidzialny hel i wylądowałem wśród nich. Nikt nie zainteresował się moją osoba, brnąc dalej w stan hipnozy choroby psychicznej. Unosząc klucz do góry krzyknąłem

-         Wychodzimy, niech szaleńcy zamienią się w ludzi, ta sala to nasza matka niech urodzi nas na nowo! .

Czułem w duchu przypływ siły i ruszyłem żołnierskim krokiem w stronę wybawienia. A oni za mną, to było piękna chwila i wzniosła. Pomyślałem że mógłbym zostać przywódca jakiegoś szczepu w Indochinach. Stanąłem twarzą do drzwi z kluczem w dłoni i w złośliwym uśmiech zwycięstwa. Wepchnąłem klucz do zamka. Metal zajęczał o metal i wszyscy zamilkli. Przekręciłem klucz dwa razy i z wielkim szacunkiem pochwyciłem klamkę.  Drzwi otwarły się na oścież, usłyszałem dzikie wycie, skomlenie i zawodzenie upiorne. Na moje twarzy wylansował się kolor blady, okrutny ból i strach. Przed mymi oczyma stał mur z czerwonej cegły, a na nim biały napis: „Stalin, Hitler, Franco, Breżniew, Mussolini, Lenin, Churchill, byliśmy tu”.  Obróciłem się z zamkniętymi oczami, nie chciałem widzieć mimiki ich twarzy. Lecz nie wytrzymałem, było jakoś dziwnie cicho. Gdy podniosłem wyćwiczonymi mięśniami powieki, zobaczyłem postacie jakby z wosku, z kamienia lub jeszcze innej breji. Dotknął jednej z figur, żyli oni wszyscy żyli, trochę posiwieli lecz chyba można uratować tą wystawę rzeźb z brył mięsa. Usadowiłem się w kącie sali i patrząc na nich wciąż myślałem i myślałem na antidotum.

            Mój wzrok objął wskazówki zegarka, była ósma, już noc. Teraz dopiero zrozumiałem że nie rozumiem nic. Czy możemy to nazwać końcem, czy istnieje we mnie coś stałego, nie zmiennego. W dłoni jednej z żywych figur dostrzegłem aparat fotograficzny. Z trudem stanąłem na nogach, chodziłem jeszcze w miarę sprawnie. On nie poruszył się gdy wyrwałem maszynę z jego dłoni. Obejrzałem aparat dokładnie z każdej strony, wydawał się sprawny, powinien działać poprawnie. Zrobiłem parę zdjęć parapetu, podłogi i im. Na mej twarzy pojawił się głupi uśmieszek rozbrykanego chłopca, bawiącego się w operatora aparatu fotograficznego.

-         ach piękni z was modele, o nie ruszajcie się, o tak ja wspaniale, czy czujecie to ciepło. Wyrażacie moją sugestie milczenia w sposób obiektywny, jak mam się wam odwdzięczyć, o tak cudownie. Jeszcze trochę, pstryk i pstryk!.

Upadłem z wyczerpania, psychicznego i fizycznego. Czy możemy to nazwać końcem, pomyślałem.

            W oddali zobaczyli jak rodzi się światło, mur drgnął, coś się zmieniło w obszarze ich percepcji. Postrzeganie nie było jawą lecz czymś realnym  i do sali w targnęło świeże powietrze, a na jego nosie usiadł giez. Co było dalej, otóż dawno, dawno temu..............   

    

            Zrobili wszystko żeby z stąd uciec. Pozamieniali się rolami, wystawili śmierć na wtórne zgromadzenie nie partyjne. I cóż zapytał ich pewnego ranka nocny duch, a stróż, który z sufitu spadł ciągle spał. Nocny duch wrzasnął

-         obudź się, śnięty aniele, nie jesteś w niebie  !

Wtem wpadł promień jasnego dnia i z ducha pozostała pustka. Jak się później okazało, stróża też tam nie było, ale to już przestało interesować zachłannych konsumentów. Po tygodniu oczekiwania na nie zwykłe rzeczy i zjawiska, zwykli ludzie rozpierzchli się po mieście.

Ogłoszono komunikat: „ Uwaga, uwaga  ciągle trwają poszukiwania grupy, którzy wobec nas nie mają żadnego zobowiązania, prosimy, przechodniu zajrzyj w ciemne miejsca”.

Gdy cały rząd trafił już za kurtynę żelazną, wtedy społeczeństwo naprawdę przejęło się zaginionymi osobnikami. Wykorzystano wszelkie instytucje i pojazdy, rozpoczęto poszukiwania, tych którzy mają obudzić nas z morderczego snu.  Moja żona nie chciała się przyłączyć, olałem ją i tak nie kochała mnie. Pies merdał ogonem, szczekał radośnie, ale nie było w tym nic śmiesznego.

-         Chce wrócić

-         Co ?

-         Do ciebie

-         Czytałeś gazety,  co mówiłeś

-         Nic, wychodzę

Gryzł mnie giez, a ja go trach gazetą i było już po wszystkim. W mieście wielkie poruszenie, armia krajowa używa podczerwieni i nad czerwieni, chcą dojść do władzy i omamić lud, że to oni ich znaleźli. Mówię wam to nie przejdzie, to już kiedyś było, zamknąłem usta, ulica szedł gigantyczny szpieg PRL. Z domu do domu lecą nowe wiadomości nie wiadomo czy prawdziwe, potokiem słów zasypują mnie sąsiedzi, w końcu znikam w drzwiach, nic już nie mówiąc, jem kolacje. Na drugi dzień, fruwał w powietrzu puch, a ona do mnie mówi, łagodną dykcją

-         I cóż wam dała wasza rewolucje, lekkie marzenia, a w lodówce pusto.

Pod wieczór usłyszałem dudnienie w ścianie, zastąpiłem siebie w fotelu, styropianem i  przytuliłem się do ściany. Przez godzinę słychać było rozmowy, szepty, uderzenia i w końcu nastąpiła cisza. Nie namyślałem się zbyt długo, przyniosłem wielkie kilof z wilgotnej piwnicy, gdzie trzymam swą klatkę z fioletowym sztucznym kanarkiem.

Po chwili zabrałem się do roboty. Masywny kilof uderzał o ścianę, raz po raz, a żona krzyczała coś w oddali. Już byłem blisko czułem luz w ścianie. Lecz wnet wpadło paru z rządu, przyjechali aż z Londynu, mierzą we mnie z karabinów maszynowych i wołają

-         You are stupid polisch mean, left this room end go with as

Nie tak szybko panowie, jesteście faszystami przebranymi za angielskich lordów. I wpadają nasi bojówkarze warszawscy, chłopaki z Westerplatte, partyzanci z licznych kręgów razem z łącznikami, czołgistami, pilotami, marynarzami. I bagnety swe wymierzyli w fałszywych lordów angielskich, z ich gardeł usłyszałem głośne hura i nic z oszustów nie pozostało. Zjawy żołnierzy rozpłynęły się w atmosferze wielkich czynów i urodził się we mnie mały patriota.

Krzyknąłem

-         Znalazłem ich, znalazłem są za tą ścianą !

W mgnieniu oka zaroiło się ot fotoreporterów i kamer, wszystko na żywo, spisywali, pytali, kręcili, jedli, pili. Przed blokiem społeczeństwo ustawiło namioty, czekając na nie wiadome, nudziło się.

            Przy ścianie pracowaliśmy systemem arabskim, jeden robi inni się patrzą, czyli około dwudziestu ludzi w moim gościnnym pokoju. Żona przeprowadziła się do kochanka, gdy odchodziła nic nie mówiłem, a ona miała zamknięte oczy. Po tygodniu kłucia ściany, moje ręce opadły z sił, dzień przerwy nareszcie nastąpił. Oczywiście innym się to nie spodobało, nazwali mnie, bumelantem, nicponiem i sabotażystą. Na drugi dzień z samego rana, znów rozpocząłem pracę społeczna.  Pod wieczór, została już tylko najcieńsza warstwa pustaków żużlowych. To była ta chwila, wszyscy i wszystko umilkło, nic tylko ja i kilof, pierwsze uderzenie, drugie i trzask ściana rozsypała się na kawałki i usłyszałem odbicie dźwięków zachwytów wymierzone w moje plecy. Dzień oświetlił tą komnatę, byłem już po drugiej stronie lecz nikogo tu nie było, spóźniliśmy się, na podłodze w kącie leżał aparat fotograficzny. Po chwili do obszernej sali wtargnęli inni. Oglądając cos mówili, mierzyli, spisywali, nagrywali. Ja wyszedłem z maszyną, nikt nie zauważył.

            Boje się wywołać zdjęcia, zmieniłem mieszkanie, zmieniłem żonę. Na razie jest ok. partie przegrupowały się, szum ucichł, ludzie dalej śpią, a oni, gdzie podziali się bohaterowie z doskonałymi umysłami, może nigdy nie istnieli.

 9. Reklamówka z mięsem 

-         Ja o niczym nie wiem!

Krzyczałem do lustra, nie patrząc na niego.

-         Ja tez o niczym nie wiem

Odpowiedział odważnie, akcentując brwią każde słowo. Jakaś ciężarówka podjechała pod blok, trąbiła. Może to do mnie. Wyszedłem bez butów i rękawiczek.

-         Proszę podpisać, o tu na dole

-         A co to jest

-         Proszę podpisać

-         Nie mam czym

Podaje mi długopis z miną twardziela. Podpisuje:  Klemens Futrzak. Kierowca się śmieje.

-         Dobranoc

-         Noc dobra

Odjechał, ale zaraz co z przesyłką. Nic się nie dzieje, wracam do mieszkania, trzęsę się z zimna. Podchodzę do drzwi, próbuje je otworzyć, zamknięte. Bez butów i rękawiczek, stoję na klatce, czekam na cud. Nie wytrzymałem, więc krzyczę.

-         Otwórz, porozmawiajmy jak normalne małżeństwo, proszę cię otwórz!

Nic się nie dzieje, oparłem dłonie o ścianę, chcę się w nią wkomponować. Po chwili, wyłania się sąsiad.

-         Choć pan do mnie

-         Po co  

-         No choć pan

I znikam w nie znane. Siadam na fotelu naprzeciwko niego, w pokoju  śmierdzi denaturatem .

-         No to co sąsiad „ hlup, hlup, od kołyski aż po grób”

-         No to siup

 

Znów stoję przed drzwiami, zamknięte czy otwarte, naciskam klamkę, wchodzę do środka, jej nie ma. Upadam na łóżko, zasypiam na długo. Dzwoni telefon, powoli budzę się, wstaje, podchodzę do szafki, a on przestaje dzwonić. Trudno, najpierw kąpiel, śniadanie, i coś jeszcze. Godzina czwarta, czekam i czekam, jej nie ma. Zastanawiam się dlaczego i po co.

Noc, w radiu spiker się męczy, czekam, jej nie ma. Nagle pukanie.

-         Kto tam.

Ona ma kluczę. Znów pukanie

-         Już moment

Zamek zgrzytnął.

-         Dobry wieczór

-         Wieczór dobry, o co chodzi

-         Przesyłka, nie trzeba podpisywać

Facet w zielonym golfie podaje drżącą ręką reklamówkę.

-         Dobranoc

-         Noc dobra

Trzasnąłem drzwiami i już jestem w kuchni, oglądam reklamówkę. Ciekawe co jest w środku, boje się tam spojrzeć. Wracam na chwilę do sąsiada, wychylam i znów jestem w kuchni. Zaglądam do środka, by zobaczyć bryły mięsa, wyrzucam zawartość reklamówki na stół. Co mnie to obchodzi, idę spać, jestem zmęczony, jej nie ma.  Zamykam oczy, na wpół rozebrany, jest nawet gorąco i wpadam w luki snu, przyjemnego letargu niewinnych koszmarów.

            Obudził mnie hałas, ktoś krzyczał „Amfetamina dla rock’anrola” i to w dodatku tuż nad moją głową.

-         Kim pan jest, co pan robi w moim mieszkaniu!?

-         „Amfetamina dla rock’anrola”!

Wstałem, a on przewrócił się na nocna lampę.

-         „Amfetamina dla rock’anrola”!

-         Kim pan jest, o nie tak nie będzie, lecę po sąsiada!

-         Pan mnie sam zaprosił

-         Jak pan się znalazł w tym pokoju, wyłamał pan drzwi

-         Oj, nie, proszę mnie z tym nie mieszać, ja wyszedłem z reklamówki

Załamał się totalnie, nie bardzo wiedziałem dlaczego włamał się do mojego umysłu. Omal nie udławiłem się własną śliną, a tak naprawdę to w lustrze wyglądałem inaczej, aha i jeszcze jedno, jej dalej nie było. Już razem idziemy do sąsiada, jesteśmy w środku, a on siedzi w fotelu i twarz ma fioletową.

-         Ale go urządziłeś

-         Ja, chyba ty

-         Bzdura ja byłem w reklamówce za wschodnią granicą

-         To ty z tamtą kręciłeś, bo ja z zachodem

-         Ty, nie wierze, zwariowałeś, co to za miasto

-         Płock, a coś się stało?

-         Nic, cześć

-         Zaraz, gdzie idziesz!?  -         Do Radomia -         Na nogach -         Mam latający butelkowy powóz, zaprzężony w siedem polskich kur. -         Fajnie, no to cześć

Wróciłem do swojego pokoju, ona już czekała, zauważyłem brak połysku w prawym oku.

-         Gdzie byłaś, martwiłem się, czemu nie zadzwoniłaś, jestem twoim mężem, nie zapominaj o tym!

-         Przestań!, była cały czas przy tobie, w tym pokoju-         Kto-         Twoja choroba -         Nie znam takiej, to żart, nie śmieszny -         Zapomniałeś wziąć lekarstw-         Przecież ty jesteś moim lekarstwem  -         Sprawdź w tej szufladzie, tam to jest -         Nie chce, wolę umrzeć, muzyka, włącz muzykę -         Błagam cię, weź antidotum, powstrzymaj się, choć na chwilę, bądź mężem, wyśmienitym opiekunem mojego serca.-         Muzyka, gdzie jest muzyka!, włącz muzykę  

Powolnym ruchem dłoni pogładziłam swoje włosy, lecz moja skóra nie była znakomita , a oczy widziały to co chcą zobaczyć jego oczy. Wiatr wydostał się ze szczelin murów i ukradł krew z młodego serca, zapadła noc nad naszymi głowami i wszystkie cienie rzucane przez przedmioty dokańczały pocztówki, wysyłane jak słowa z ust, żony i męża.

Pies szczekał dla niego koszmar się skończył.
Tańcze na słońcu
07 stycznia 2008, 11:15
6. Tańczę na słońcu  

-         Jerzy gdzie my jesteśmy

-         Nie wiem Maciek, ale to jest chyba karton mleka

-         Karton mleka, do cholery przecież przed chwilą byliśmy w dżemie.

 

  Nad miastem szalała burza, roje błyskawic wiły się, to tu, to tam. Grzmoty dudniły przeraźliwie, strach łapał za gardła, jak ostry nóż swą zimną stalą. Tłum gapiów zebrał się na ulicach, a grube krople deszczu uderzały z łoskotem o ich karki.

 

-         Taxi, taxi!. Żółta taksówka, samochód, cztery kółka. Na olejną 4, tylko szybko!, zostawiłem gaz włączony.

 

 Nie mogę znaleźć butów, gdzie je położyłem?. Wczoraj jak przyszedłem, zostawiłem je  w przed pokoju. No to muszą tam być, ale tam ich nie ma.

 

-         Słucham w czymś pomóc. Kim pan jest?, kartonem, kartonem czego?. Kartonem mleka

-         Ty patrz!, Jerzy karton mleka do nas mówi, gdy my jesteśmy w kartonie

-         To jest głupie Maciek, wrócę o czwartej

-         A gdzie ty idziesz?

-         Wczoraj poznałem taką kobietę, że nie da się tego opisać. Chyba że autor coś wymyśli. Nie!.

-         Co ty mówisz, przecież wczoraj byliśmy w dżemie.

 

  Proszę jechać szybciej, już mówiłem, zapomniałem gaz wyłączyć. Olejna 4, tak to ta koło dworca.

 

  Burza powoli cichła,  tłum gapiów stał zawiedziony. Zginęły tylko cztery osoby.

 

  A może ktoś dzisiaj w nich chodził i nie odłożył je na poprzednie miejsce, może ktoś je czyści. Gdzie są moje buty!?

 

  Przepraszam czy nie może pan szybciej, nie zdążymy za cztery minuty będzie po wszystkim.

 

  Na ulicy stały tylko cztery donice z kwiatami, nie było ponuro, po burzy pojawiło się słońce.

 

-         To co

-         Co ,co

-         No to

-         Przestań mrugać okiem i gadać szyfrem, mów o co ci chodzi. 

 

  Już dojeżdżamy, na czwartym skrzyżowaniu w prawo, później w lewo i prosto. O! Olejna 4

 

  A tu są, ależ się skryły, ciekawe kto je tutaj włożył. Może ja, a może nie. No nareszcie ma już wszystko, kto by pomyślał, że schowały się w czajniku. 

 

-         Kopiemy czy nie

-         Co kopiemy?

-         No to

-         Nie, nie mieliśmy ciąć

-         Co ciąć?

-         Niech mnie kule świsną co za bałwan.

-         Jaki bałwan?

-         Zimowy, śnieg, wiosna, lato, jesień.

 

 Niech pan chwilę poczeka , ja tylko wyłączę gaz. Wydawało mi się, gaz był wyłączony, możemy jechać, ale zapłacę panu kiedy indziej. Jestem, samotnym, bezrobotnym poetą.

 

-         Jerzy statek pasażerski

-         Co ty Maciek, to żółta taksówka

-          Ma niezła śrubę

-          No szybki jest, ciekawe jaką ma pojemność

-          Ty patrz jakiś facet wystawie przez szybę głowę

-          Coś krzyczy

-         A co on krzyczy, Jerzy, co on krzyczy

-         Chwila Maciek tylko się dobrze przysłucham.

Jerzy nasłuchuje, już nasłuchał.

-         Maciek on krzyczy, palę bo...! tak, tak Maciek on krzyczy rozumiesz i on się ten facet tego nie boi.

On tak właśnie krzyczy Maciek! Palę.....bo!.

Kto żyje w miedzianym lesie
07 stycznia 2008, 11:06
5. Kto żyje w miedzianym lesie   

           Zdążyłeś zauważyć, oczy węża, moralność jest sztuczna. Między drzewami z miedzi, powiem ci, kryją się meteoryty i inni: Rycerz i jego drewniany miecz, hobbysta, biolog i ciekawe nie znane zwierzęta. Truteń z alabastru, teoretyczny Ryś, chomik i kleszcz i ich terapeuta jeż, zając z oczami jak wielkie guziki, pies i kot z kamienia i motyle w kolorze atramentu. Pytasz mnie dlaczego tylko oni, bo są zbyt inteligentni i wiedzą, że tak naprawdę nie są. Na tratwie z mchu płynie stwór z stworzony z drutu. Płynie w górę rdzawej rzeki, wielka woda go nie weźmie, wielkiej wodzie stawi opór, gdy popatrzą w niego groźne oczy, on uśmiechnie się do wielkiej wody. Dotarły do nas wieści z odległych betonowych miast w których mieszkają maszyny zwane ludźmi. Nie, nie to przytocz inny fragment. Dobrze panie niby grzyb, a oto z dawna oczekiwana aria, ślimak zdradza dżdżownicę. Zbyt nagły był to atak szkarad z bagien śmierdzących. Ropa z ich śluzówek rozlała się na srebrzyste łąki. Jak bombowce z ery wojennej, nadciągały hordy wojowników z północnych krain. Mieszkańcy miedzianego lasu nie byli przygotowani, ani wyszkoleni na wyczerpującą walkę w mgle, pocie i brudzie. Przegrali jedną jedyną bitwę, to był koniec. Spokój odszedł na skraj polany i wsiąkł w powietrze, cicho, bezszelestnie na zawsze. Nikt nie pamięta już miedzianego lasu i jego towarzyszów podróży. Tak oto zakończyła się scena maszyn z betonowych miast, jeżeli mnie słuchałeś, a mówiłem rzeczy ważne, to jesteś naładowany atomem reinkarnacji.

 Możesz być teczką pełną spraw. Chcesz, wystarczy, że zamilkniesz.